Podczas wjazdu do Boliwii, już po stronie tego państwa, podchodzimy do budki granicznej i okazuje się, że brakuje paszportu Luśki. Zaczynamy w panice go szukać, ale bez efektu. Za nami stoi połowa autobusu i wyraźnie zniesmaczona przebiera nogami, dając znać nieogarniętym gringo, że nikt tu nie będzie czekać na ich nieporadne działanie.
„Gdzie masz, córeczko, paszport?” – starałem się być grzeczny i spokojny.
„Nie pamiętam, tatusiu”.
„A gdzie się bawiłaś, jak staliśmy z mamą w kolejce?”
„A tam, na takim murku”.
„Tam? To znaczy gdzie? Chyba nie masz na myśli tej budki za szlabanem, znajdującej się na terenie państwa, które właśnie opuściliśmy?”
Miała, więc musiałem się udać z powrotem do Peru, co wiązało się z kilkunastominutowym tłumaczeniem problemu granicznikowi, dla którego wyjazdowy stempel przekreślał możliwość nie tyle nawet powrotu, ile choć chwilowej obecności z powrotem w jego kraju. Po kilku minutach tłumaczeń, błagań i pogróżek jednocześnie uzyskałem łaskawą zgodę i poszedłem pod wskazane miejsce. Paszport leżał sobie na murku. I to w kraju, gdzie szmugluje się dzieci, sprzedaje wszystko, łącznie z ludzkimi organami, a dla zielonych banknotów z USA ludzie są w stanie naprawdę wiele poświęcić…